Ile stand-upu w „Stand-upie”?
„Głośna kabaretowa produkcja Polsatu to dowód na to, jak łatwo zaprzepaścić dobrą szansę, zmarnować świeże pomysły i obiecujący potencjał. To przykład show, które zaostrzyło apetyt wielu widzom, którzy ostatecznie musieli obejść się smakiem. To także nauczka, aby nie chwalić programu przed zgaśnięciem ostatnich świateł finałowego odcinka”.
2 października 2010, wieczór. W ramówce Polsatu pojawia się innowacyjna i zaciekawiająca propozycja. Wśród wielu podobnych i przewidywalnych programów kabaretowych wreszcie znajdujemy coś, co może być niezwykłą odskocznią i urozmaiceniem, dla przeciętnego widza. Dla bardziej rozeznanych amatorów sztuki kabaretowej to zapowiedź poważnych zmian i nadzieja popularyzacji wciąż mało znanej formy, jaka jest stand-up. Dla wykonawców tej sztuki, to szansa na sprawdzenie swoich sił, karierę, rozwój i pieniądze. Dla Polsatu to możliwość zrehabilitowania się po długim czasie, kiedy kabarety nie pojawiały się w programach z żółtym słoneczkiem i zrekompensowania tego widzom. Z kolei dla Tomasza Kammela to medialne być albo nie być. Stand-up zabij mnie śmiechem zrodził wiele nadziei i poważnych oczekiwań. Czy wśród ogólnego rozczarowania, którakolwiek z wymienionych grup może czuć się usatysfakcjonowana?
Pierwszy odcinek wróżył świetnie. Profesjonalizm, dobra idea, ciekawa forma i odpowiednia treść – wszystko było na swoim miejscu. Z każdym kolejnym tygodniem poszczególne elementy gubiły swoje miejsce i sens. Wskoczyć od początku na wysokiego konia to jedno, ale nie spaść z niego tuż po starcie to już całkiem inna sprawa.
Program z założenia miał skupić się na stand-upie – pokazać co to i z czym się go je, zaprezentować, jak wielu w Polsce jest twórców tej formy i przysporzyć jej szeroką rzeszę odbiorców. Czy przeciętny Kowalski po obejrzeniu odcinka „Zabij mnie śmiechem” potrafiłby powiedzieć, czym jest stand-up? Nie sądzę, żeby udało mu się to nawet po dokładnym przestudiowaniu całej edycji programu. W kolejnych odcinkach spośród pięciu rzekomych stand-upperów widzowie smsowo wybierali jednego, który trafiał do półfinału. W ten sposób co tydzień wmawiano Polakom, że stand-up uprawia chłopiec w kaloszach udający wieśniaka, babcia naśladująca dźwięki wydawane przez zwierzęta, facet wcielający się w Amerykanina oraz wielu innych. Wszyscy skutecznie chowali się za strojami i rekwizytami, a wchodząc w kolejne role i skomplikowane postaci coraz bardziej oddalali się od sensu stand-upu. Ci nieliczni, którzy na scenę wychodzili w dżinsach i koszulce, których jedyną bronią był mikrofon, a amunicją słowa wypowiadane we własnym imieniu, którzy tym samym byli prawdziwymi stand-upperami, lub przynajmniej starali się nimi być, gubili się wśród osób, które o stand-upie słyszały jedynie w nazwie programu, w którym postanowiły wystąpić. I nie należy za to winić tych, którym na co dzień wydaje się, że są śmieszni i chcieli pokazać się w telewizji. Wina leży po stronie tych, którzy decydują, kto będzie miał szansę w tej telewizji się pokazać. Producenci programu stworzyli w ten sposób show, w którym mógł zaprezentować się każdy, kto chciał w pojedynkę spróbować rozśmieszyć publiczność. „Każdy” to nie znaczy „tylko przedstawiciel stand-upu”. Polacy nadal nie wiedząc, czym jest tytułowa sztuka, wybierali poczciwą góralkę, która naśladując gwarę opowiadała znane kawały, ciepłą i sympatyczną babcię, która urzekła podkładaniem głosu do „Bolka i Lolka”, nie zauważając prawdziwych gwiazd stand-upu. Na szczęście w finałowym odcinku głosujący przemyśleli swoją decyzję i docenili niepowtarzalnego Michała Kempę, któremu nie można zaprzeczyć, że ma na siebie pomysł i realizuje go z ogromnym wdziękiem. Wcześniej jednak osoby, które od lat mówią ze sceny o swoich spostrzeżeniach, o wszystkim, co ich boli, irytuje i śmieszy przegrywali kolejne odcinki. W ten sposób Katarzyna Piasecka, Kacper Ruciński, czy Abelard Giza, którzy w środowisku kabaretowym uważani są za znawców sztuki zza oceanu, tracili szanse na kolejne zaprezentowanie się w Teatrze Żydowskim. Zarówno prawdziwi wykonawcy stand-upu, jak i odbiorcy, którzy oczekiwali merytorycznego programu niestety się przeliczyli.
Nadzieje dotyczące Tomasza Kammela również bardzo szybko okazały się płonne. Kammel przypominał Pinokia – drewnianą gwiazdę telewizji, która bardzo chciała być zabawna, luźna i młodzieżowa. Jego żartów i pseudo spontanicznych ripost nie rozumieli nie tylko widzowie przed telewizorami, ale także współprowadzący Mariusz Kałamaga, który bardzo szybko przestał starać się markować niekompetencję i żałosne teksty partnera. Jedynym sukcesem Tomka może być w przyszłości fakt, że z pewnością jego osoba będzie pojawiała się na scenie często… jako postać wyśmiewana i parodiowana przez kabareciarzy.
„Stand-up. Zabij mnie śmiechem” z pewnością dorzucił swoje kilka groszy do historii kabaretowych programów. Największe piętno udało się odcisnąć Mariuszowi Kałamadze, który w roli konferansjera, mimo trudnego partnera i warunków, sprawdza się doskonale. Również w towarzystwie pozostałych kolegów z kabaretu potrafił stworzyć ciekawe i zabawne atuty programu. Skecz „Sit down” świetnie urozmaicił program, ale też fantastycznie go sparodiował i podsumował. Występy innych zapraszanych kabaretów również można uznać za ciekawe momenty, które jednak znów nie miały ze stand-upem nic wspólnego. Były jedynie kolejną odsłoną tego, co już dobrze znamy. Większość kabaretów, mimo obiecujących zapowiedzi w pierwszym odcinku, pokazywała stare i ograne skecze. Wyjątkiem może być skecz „Lokomotywa” zaprezentowany w finałowym odcinku przez Ani Mru Mru. To jedyny moment podczas 8-tygodniowego show, który otarł się o zabicie śmiechem.
Zdecydowanym plusem programu była chęć pokazywania i promowania młodych kabaretów. Idea szczytna, jednak dobór zespołów nie zawsze odpowiedni. Wśród całej masy raczkujących kabaretów znaleźć można wiele, które zaprezentowałyby coś ciekawszego niż kolejne dialogi dresiarzy.
Program mógł postarać się także o lepszych ekspertów, bo „loża szyderców” poza medialnymi twarzami niestety nie oferowała zbyt wiele, a z kompetencjami do oceniania uczestników nie miała nic wspólnego. A tak nie wiele trzeba było, aby do zabawnych komentarzy dodać co jakiś czas merytoryczne i przemyślane uwagi. Niestety skończyło się na lansowaniu siebie i powtarzaniu tych samych tekstów.
Ci naiwni, którzy po pierwszym odcinku dali się nabrać na brak reklam już w kolejnym tygodniu spotkali się z komercyjną rzeczywistością. Program ze sporą częstotliwością przerywany był blokami reklamowymi, które niestety nie musiały służyć za czas na reanimację „zabitych śmiechem” widzów. A uzbierało się ich przez telewizorami całkiem sporo. W każdą sobotę o 20.00 Polsat włączało ponad 2 mln osób. Stanowiło to jednak mniej niż połowę audytorium, które wybierało w tym czasie TVN.
Dyrekcja programowa Polsatu nie podjęła jeszcze decyzji o kontynuacji programu. Kolejna edycja byłaby okazją, do naprawienia całej listy błędów, które popełniono. Polska scena i widzowie są gotowi na stand-up. Trzeba im tylko umiejętnie podać go w czystej i prawdziwej postaci.
Matylda