Koszalin 2011 – powtórka z rozrywki
Już po raz XVII koszaliński amfiteatr wypełnił się po brzegi tysiącami ludzi oczekujących wspaniałej zabawy i kabaretowej sztuki na zawodowym poziomie. A co dostali? Powtórkę z opolskiego kabaretonu, dużą dawkę amatorszczyzny i kilka bardzo dobrych występów, które uratowały imprezę i sprawiły, że w sobotni wieczór mimo wszystko warto było wybrać TVP2.
Od 1995 roku na Festiwalu Kabaretu w Koszalinie wystąpił już niemal każdy liczący się kabaret w Polsce. Impreza ta ma imponującą historię, która niestety nie idzie w parze z profesjonalizmem i pomysłowością człowieka, który od samego początku stoi za tym, co dzieje się na koszalińskim kabaretonie. Pomysłodawcą Festiwalu jest Leszek Malinowski, członek słynnego Konia Polskiego, od którego co roku w dużej mierze zależy co i jak w ostatnią sobotę lipca zostanie zaprezentowane publiczności i telewidzom. Po zeszłorocznych kosmitach, którzy na tajemniczej planecie rozprawiali na temat polskiej polityki, przyszedł czas na tandetnych magów i czarowników.
„Bitwa na czary”, bo pod takim hasłem odbył się tegoroczny kabareton, okazała się być bitwą prowadzących z własnymi myślami lub pamięcią i walką odbiorców, aby cokolwiek z tego zrozumieć. Dwóch czarodziejów, a więc Malinowski i Waldemar Sierański, pod postaciami, których imiona były na tyle „zaczarowane”, że sami wciąż je przekręcali i wypowiadali na wiele sposobów, próbowało zapanować nad całością wydarzenia. Niejasna i zagmatwana fabuła pozostawiała wiele do życzenia. Prowadzący nie próbowali nawet ułatwić odbiorcom odgadnięcia, jaki jest ogólny zamysł i idea imprezy. Zadanie bohaterów, to który z nich jest pozytywnym, a który negatywnym, a nawet sens wielu kwestii pozostają zagadką, która wydaje się być nierozwikłana nawet przez samych twórców. Rola konferansjerów ograniczała się do zapowiedzi kolejnych zespołów, które przybrały postać żenujących wierszyków. Miały one być rzekomymi zaklęciami, czyli czytanymi z kartki banalnymi zestawieniami częstochowskich rymów pozbawionych sensu i związku z rzeczywistością.
Czarodzieje sceny kabaretowej
Na szczęście spora część występujących w Koszalinie kabaretów nie potrzebowała zaklęć, aby oczarować publiczność. Już na samym początku udało się to Neo-Nówce, która przedstawiła klimat panujący nad polskim morzem. Zespół rozbawił widzów dzięki absurdalnym zjawiskom, które teoretycznie nigdy nie mogłyby mieć miejsca na plaży w środku lata. Jednak w dobie zimnego i deszczowego „lipcopada” termofory rozdawane między parawanami i widok lodołamacza na wodzie nie wydaje się już aż tak nierealny. Premierowy i niezwykle aktualny skecz przyjął się rewelacyjnie.
Kolejnym kabaretem, który sprawdził się na Festiwalu jest Formacja Chatelet. Krakowiacy wystąpili ponownie bez Adama Grzanki, do czego najwyraźniej należy się już przyzwyczaić. Michał Pałubski i Adam Małczyk tym razem pokazali, jak trudne mogą być przedmałżeńskie chwile spędzone w konfesjonale i jak z tych perypetii wybrnąć. Formacja przedstawiła dynamiczny skecz, naładowany zabawnymi tekstami, z udziałem całkowicie nowych postaci. I czego chcieć więcej?
Może trochę muzyki. Na eksperyment zdecydował się Kabaret Skeczów Męczących. Po całej masie dobrych, ale najczęściej popowych piosenek przyszedł czas na odmianę. KSM wyszedł naprzeciw nie tylko fanom, wśród których muzyka reggae jest coraz bardziej popularna, ale także własnym marzeniom i potrzebom. Karol Golonka i Marcin Szczurkiewicz sprawiali wrażenie, jakby od bardzo dawna czekali na okazję do pokazania się w tak odmiennym, ale jak się okazuje, niezwykle pasującym do nich repertuarze. Piosenka „Chwytaj dzień” to ogromny ładunek pozytywnej energii, dobrej muzyki, a także prosty, ale niezwykle ważny i potrzebny przekaz. Dzięki zaskakującej poincie jest to pierwszy skecz, który nie krytykuje, a usprawiedliwia tempo prac na polskich drogach. Nawet jeżeli Kabaret Skeczów Męczących nie znajdzie hymnu na Euro 2012, z pewnością już stworzył hymn naszych drogowców. Gdyby w Koszalinie zabrakło tych czterech panów z Kielc, kabareton straciłby bardzo wiele.
Zespoły te zdecydowanie przyczyniły się do podniesienia poprzeczki na Festiwalu Kabaretu w Koszalinie. Obok nich pojawiły się grupy, którym zabrakło bardzo niewiele, aby do tego poziomu dorównać. Ciekawym i wartym uwagi występem była propozycja Jurków, którzy poza zagraniem znanego już nieudolnego „Piłkarza”, wreszcie mieli okazję w telewizji wspólnie zaśpiewać i przekonać widzów, że z niektórymi uzależnieniami nie warto walczyć. Członkowie kabaretu Łowcy.B, dumni ze zdobytych tytułów magistra, snuli hipotezy, jak mogłoby wyglądać ich zawodowe życie, gdyby nie założyli kabaretu. Za każdym razem, kiedy zespół ten sięga po instrumenty muzyczne kończy się to sukcesem. W Koszalinie wielu fanów mogło poczuć spory niedosyt Łowców. Tak krótki występ tłumaczy jednak fakt, że już na drugi dzień mieli oni do wykonania o wiele trudniejsze zadanie, a wielbiciele ich humoru ostatecznie na pewno poczuli się usatysfakcjonowani. Całkiem nieźle poszło także Kabaretowi pod Wyrwigroszem, który pozwolił choć na chwilę odetchnąć Kresowiakom. Nowe postacie i nowe pomysły sprawiły, że spora porcja politycznego humoru spotkała się z ciepłym przyjęciem ze strony publiczności. Pozytywne zaskoczenie przyniósł także monolog Krzysztofa Hanke z kabaretu Rak na temat podróży do USA. Słynny Ślązak jako solista był na scenie swobodny i dynamiczny. Cały czar prysł, kiedy dołączyli do niego pozostali członkowie kabaretu.
Zaklęcia nie pomogły
Sporej części kabaretów, które wyszły na koszalińską, scenę przydałaby się pomoc nadprzyrodzonych sił. Świat jednak nie słyszał jeszcze o magikach zajmujących się słabymi skeczami, więc zespoły te muszą szukać ratunku gdzie indziej. Przyjemne słuchanie stand-upu Krzysztofa Hanke zamieniło się w udrękę, kiedy wraz z pozostałymi członkami zespołu zaczął śpiewać piosenkę, z którą z powodzeniem mogliby jeździć po wiejskich weselach. Podobną muzyczną porażkę poniosła Beata Rybarska, która nie wzniosła nic nowego poza sztucznym uśmiechem i słabo zrozumiałą parodią słynnego czeskiego hitu. Słupski kabaret DKD i zespół Koniczynki to również pozycje wciśnięte na siłę do programu, które miały wypełnić czas antenowy i przestrzeń na scenie. Również Koń Polski, który poza prowadzeniem wieczoru zagrał dodatkowo jeden skecz, nie uratował swojej sytuacji. Numer o ślubie dwóch mężczyzn to ten z gatunku szkolnych występów, po których bije się brawo z grzeczności.
W Koszalinie pojawił się również całkiem nowy projekt. Kabaret Kałamasz tworzą aktorzy zasiadający na słynnej ławeczce w serialu „Ranczo”. Aż trudno uwierzyć, że tekst zagranego przez nich skeczu został napisany przez Roberta Górskiego. „Usługi pogrzebowe” do złudzenia przypominały skecz z obecnego programu Kabaretu Młodych Panów. Po raz kolejny potwierdza się teoria, że wykształcenie aktorskie i doświadczenie w filmach lub teatrach nie przekłada się na sukces aktorów w kabarecie.
Największym rozczarowaniem jest jednak Kabaret Młodych Panów. Doświadczony i obeznany z telewizyjnymi realizacjami zespół zaliczył tego wieczora szereg wpadek, które nie powinny przydarzać się kabaretowi na tym poziomie. Pierwsze wyjście KMP na scenę to monolog Roberta Korólczyka w roli Górala. Pierwszy problem pojawił się już na samym początku, kiedy okazało się, że jego mikrofon nie działa. Działał natomiast mikroport innego kabareciarza, który nie omieszkał skomentować tej sytuacji siarczystym przekleństwem. Kiedy wszystkie techniczne kłopoty zostały wyeliminowane szybko okazało się, że lepiej, aby nagłośnienie Górala nie zadziałało w ogóle. Seria żartów o grubej i brzydkiej żonie to banalne, prostackie i nieśmieszne chwyty, których chyba nikt nie spodziewał się po tym kabarecie. KMP nie wykorzystał także szansy w drugim wyjściu. Tym razem zespół, już w pełnym składzie, przedstawił skecz, który doskonale znamy wszyscy na pamięć.
Opole na bis
Bardzo szybko okazało się, że Festiwal Kabaretu w Koszalinie nie będzie wieczorem złożonym z samych premierowych skeczy. Oczywiście nie można wymagać od kabaretów biorących udział niemalże we wszystkich telewizyjnych realizacjach, aby na każdą z nich przygotowali absolutne nowości. Trudno jednak nie zauważyć, że większość ze znanych już numerów przedstawionych w Koszalinie, swoje premiery miała całkiem niedawno, na Kabaretonie w Opolu. Czerwcowa impreza, która niestety nie cieszyła się zbyt dużą frekwencją, została więc potraktowana jak próba i okazja do sprawdzenia skeczy. Niestety z tych prób wniosków nie wyciągnęli Paranienormalni. Skecz, który w Opolu męczył i rozczarował, mimo wprowadzenia kilku zmian, w ten weekend również nie był tym, na co stać ten kabaret. Również piosenka, a tym samym kolejna odsłona Mariolki, pozbawiona była tej energii, do której przyzwyczaili nas Paranienormalni.
Neo-Nówka w swoim drugim wyjściu także sięgnęła do repertuaru z Opola i również nie dokonała najlepszego wyboru. Ich wersja spotkania na szczycie to skecz, który może być niezrozumiały dla wielu odbiorców. Oparcie komizmu na problemach z tłumaczeniem i podobieństwem pewnych wyrażeń w różnych językach to dosyć znany i wyeksploatowany już chwyt, który niestety się nie sprawdził.
Do kolekcji powtórek z Opola dołączył także Kabaret Skeczów Męczących. Po pierwszym opornym odbiorze „Kieszonkowców”, w Koszalinie wreszcie udało się udowodnić, że publiczność może polubić Buźkę i Zęba, czyli kolejne nieporadne postacie w KSM.
Deja vu
Już to gdzieś widziałam. Fatalne prowadzenie imprezy, źle dobrane kabarety i kiczowatą, pstrokatą scenę, na której znalazło się wszystko poza harmonią i estetycznym ładem. No tak, widziałam to wszystko okrągły rok temu… w Koszalinie. Wszystko, co zostało powiedziane o tym Festiwalu w ubiegłym roku, można powtórzyć raz jeszcze. Powielono większość zeszłorocznych błędów i niedociągnięć. Ratunkiem dla XVII Festiwalu Kabaretu jest to, co również w 2010 roku sprawiło, że warto było odwiedzić Koszalin lub zasiąść przed telewizorem – kilka czołowych kabaretów, które w sposób przemyślany i odpowiedzialny traktują plenerowe realizacje. Bez nich impreza ta nie byłaby warta najmniejszej uwagi.