Koszalin 2010 – Houston mamy problem

Artyści kabaretowi ledwo zdążyli odpocząć i nabrać sił po Mazurskiej Nocy Kabaretowej, a znów przyszło im zmierzyć się z kolejnym letnim kabaretonem. Również kabaretowi widzowie mieli niewiele czasu, aby odetchnąć od tego typu telewizyjnych wydarzeń. W natłoku imprez zaskoczenie telewidzów i sprostanie ich oczekiwaniom to nie lada wyzwanie. XVI Festiwal Kabaretu w Koszalinie to z pewnością widowisko, któremu nie udało się usatysfakcjonować zarówno przeciętnego Kowalskiego, jak i bardziej obeznanego czy wgryzionego w temat kabaretu fana.

Sobotni lipcowy wieczór. Kilka minut po 20. Na kolorowej scenie pojawia się imponująca armia kabareciarzy. Kiedy zespół Jarosław Barów Band zaintonował pierwsze takty prologu, cały czar prysł, a wszelkie oczekiwania wobec tej licznej grupy przedstawicieli polskiego kabaretu musiały pójść w odstawkę. Cechą charakterystyczną kabaretonów realizowanych przez TVP2 są wspólne piosenki rozpoczynające każdą realizację, nierzadko powtarzane podczas prób aż do znudzenia. Szlifowanie śpiewanych partii, którymi kabarety witają się z publicznością mogłoby wskazywać na to, iż autorzy i artyści dążą do perfekcyjnego wykonania piosenki. Pytanie tylko, jakim cudem można marzyć o perfekcji i dążyć do niej, jeżeli w zatrważającej większości przypadków piosenki te są po prostu słabe i nawet najlepsze ich wykonanie niestety nie uratuje sprawy. Nigdy nie zachwycały mnie owe prologowe piosenki, choć nierzadko chętnie podrygiwałam do ich rytmu i przez kilka dni po realizacji powtarzałam ich słowa. Piosenka rozpoczynająca koszaliński kabareton była ogromnym zaskoczeniem. Okazało się, że faktycznie „zawsze może być gorzej”. Tak naprawdę nie wiadomo, co w tym numerze było najsłabsze – muzyka, tekst, czy choreografia. Artyści już na wstępie powinni być wulkanem energii, który zapewni telewidzów, że kolejne godziny powinni spędzić oglądając właśnie TVP2. Tymczasem kabareciarze w Koszalinie z kamiennymi twarzami, wykonując kanciaste ruchy, niby stylizowane na „gwiezdnych żołnierzy”, wyśpiewywali teksty o „codziennej orce”, która traci sens oraz małości i marności każdego człowieka… Melodia i sposób wykonania piosenki nasuwał skojarzenia z socjalistycznymi przyśpiewkami, które nawołują do entuzjazmu pomimo codziennych ludzkich problemów w imię wyższego dobra ogółu. Niewiele miało to niestety wspólnego z energią, szczerym entuzjazmem, nie mówiąc już o jakiejkolwiek nowoczesności i warstwie artystycznej, na którą, jak dobrze wiemy, stać naszych kabareciarzy. Ciężko nie odnieść wrażenia, że artyści podchodzą do wspólnych numerów bez poczucia odpowiedzialności za utwór. Wykonują piosenkę najczęściej nieznanego dla widzów autorstwa i nie starają się, aby była ona choć trochę lepsza, mimo że ochoczo krytykują ją i kręcą nosem tuż po zejściu ze sceny.

Dopiero po chwili od rozpoczęcia realizacji w wielkich tajemniczych kształtach tuż za kabareciarzami można rozpoznać ogromne „kosmiczne grzyby”. Scena wygląda imponująco, a przede wszystkim inaczej niż znane do tej pory sceny kabaretowe. Pytanie tylko, czy taka scenografia pomaga, czy przeszkadza zarówno w graniu, jak i w odbiorze sztuki. Tematem przewodnim kabaretonu okazuje się kosmos, a dokładniej tajemnicza planeta Vega, której mieszkańcami jest koszalińska publiczność. Pomysł dosyć oryginalny i niecodzienny. Wykonanie niestety słabsze i nie do końca przemyślane. Temat polityki nie był w konwencję prowadzenia imprezy jedynie wpleciony, był wręcz przewodnim motywem, wokół którego kręciły się wypowiedzi robota Mario 1 i komandora Jerzego Badziewiaka. W inteligentnym, trafnym i zabawnym komentowaniu polityki nie ma, rzecz jasna, nic złego. W wykonaniu Konia Polskiego poziom ten był niestety daleki od oczekiwanego, a żarty o tym, czy publiczność to elektorat PZPR czy Samoobrony pozostawiały wiele do życzenia.

Nie zawiedli natomiast ci, na których poziom artystyczny i poczucie humoru można liczyć zawsze. Większość z ogromną ciekawością czekała na dwa premierowe skecze Kabaretu Moralnego Niepokoju. Po raz kolejny potwierdza się teoria, że Robert Górski jest tekstowym mistrzem i dla wielu kabaretowym guru. Oba skecze naszpikowane są frazami i grepsami, które z pewnością przejdą do historii i potocznych żartów.

Bezpośrednio po Kabarecie Moralnego Niepokoju na scenie pojawili się Młodzi Panowie. Trzeba przyznać, że występ tuż po najbardziej rozpoznawalnej i lubianej gwieździe kabaretu to naprawdę trudne zadanie. Tymczasem KMP premierowym skeczem i piosenką „Na stacji” wywołał u publiczności lepsze reakcje niż Moralny Niepokój. Młodzi Panowie jako jedyni dostosowali tematykę skeczu do kabaretonu. Wdawałoby się, że kabaret, który najczęściej dotykał spraw społecznych i codziennych nie odnajdzie się w klimacie odrobinę bardziej absurdalnym i science fiction. A jednak – Młodzi Panowie w temacie kosmicznym zachowali swój charakterystyczny styl i skutecznie rozbawili świetnym pomysłem „połączonych kosmitów”. Fantastycznie pokazali się również w muzycznej odsłonie, czego wielu fanom od pewnego czasu brakowało.

Muzyki i energii nie zabrakło także ze strony tych, którzy są w tej kwestii prawdziwymi ekspertami. Kabaret Skeczów Męczących chyba najbardziej tego wieczora doświadczył, jak uwielbiany jest przez publiczność i jaki wpływ potrafi na nią mieć. Kolejna odsłona Hymnu Euro 2012, który nota bene będą najwidoczniej faktycznie grać aż do samych Mistrzostw, odebrana została przez widzów z ogromnym entuzjazmem. Moment, w którym wszyscy obecni w ogromnym amfiteatrze podnieśli ręce do góry i aktywnie uczestniczyli w śpiewanych przez KSM hitach, to chwila, której zazdrości artystom każdy, kto nie miał możliwości stanąć na scenie, a także Ci, którzy mimo bywania na estradach nigdy takich reakcji wywołać nie umieli. Z prawdziwymi „ciarami” można sobie jedynie wyobrażać, co czuje w takich momentach artysta. Z pewnością jest to jedna z chwil, dla których warto wykonywać ten zawód i w których czuje się, ze „to jest to”. Ukoronowaniem ich występu był „Wieczór kawalerski”, który, mimo iż nie jest już premierowym numerem, nadal bawi i śmieszy publiczność w amfiteatrze i przed telewizorami.

Do tych nielicznych, którzy swoją obecnością i poziomem występu ratowali koszaliński kabareton zaliczyć należy także Formację Chatelet. Po dłuższym urlopie panowie, mimo że w okrojonym składzie, poradzili sobie naprawdę dobrze. Michał Pałubski i Adam Małczyk bez Adama Grzaki przedstawili dwa skecze, które spodobały się publiczności. O ile skecz o taksówkarzu jest już znany szerszej publiczności z jednego z odcinków Kabaretowego Klubu Dwójki, skecz o patologicznym ojcu to absolutna premiera. Formacja świetnie porusza się w świecie absurdu. Oglądanie wyrobionych grup, które od lat posiadają swój niepowtarzalny i określony styl to czysta przyjemność dla każdego kabaretowego fana. Patologiczny ojciec utrzymany w „chateletowej” konwencji nie nudzi ani przez chwilę, natomiast w wielu momentach bawi i zaskakuje, a także daje aktorom szansę pokazania swoich szerokich umiejętności.

Koszalin okazał się być miejscem, gdzie kabaret Nowaki wreszcie pokazał się z muzycznej strony. Mimo ogromnych możliwości i umiejętności zielonogórscy artyści rzadko sięgają po tę formę wyrazu. „Piosenka urlopowa” była bardzo ciekawym i oryginalnym urozmaiceniem. Ponadto Nowaki po raz kolejny okazali się być jedynym kabaretem, który odważył się na zabawę z publicznością i przeniesienie akcji skeczu poza samą scenę.

Na uznanie i pochwałę zasłużyła jeszcze jedna grupa. Jest mi niezmiernie miło, że nadszedł czas, kiedy Kabaret pod Wyrwigroszem wreszcie przedstawił numer godny uwagi, a co więcej pochwały. Piosenka „Rodzina” to zarówno świetny pomysł jak i wykonanie. Temat niby już oklepany i przemaglowany wielokrotnie, ale tym razem został on podany w bardzo oryginalnej, klasycznej formie i aranżacji, której dawno już na scenie kabaretowej nie widzieliśmy. Krytyka i obśmianie Ojca Dyrektora i jego „Rodziny” w dobie ostatnich wydarzeń nabiera jeszcze bardziej wymownego znaczenia i słuszności. Oby Kabaret pod Wyrwigroszem na dłużej pozostał na poziomie, który przedstawił w Koszalinie i nie powracał do prostych i prostackich chwytów używanych w Kresowiakach.

Te kilka zespołów uratowało wieczór i potwierdziło swoją pozycje na kabaretowym rynku. Do tego, aby móc cały kabareton nazwać udanym zabrakło jednak bardzo wiele. Pomijając wspomniany już poziom prowadzenia kabaretonu, czy wątpliwy sukces zespołu „Koniczynki”, na jego porażkę złożyło się dodatkowo kilka grup, które na scenie niestety sobie nie poradziły. Najczęściej zapraszanie kabaretów niedoświadczonych telewizyjnie jest świetnym rozwiązaniem, gdyż jest to dla nich fantastyczną reklamą. Ponadto nowe kabarety wnoszą do programów sporo świeżości, a ich występ pokazuje publiczności ograniczonej do telewizji, że funkcjonują także inne grupy, poza tymi, które widzimy na każdym kroku. Występ kabaretu Widelec pokazał, że nie zawsze warto takim grupom poświęcać uwagę i czas antenowy.

Pozostali artyści również nie unieśli zadania, które na nich spoczywało. Kabaret Rak, to doświadczony zespół poczciwych Ślązaków, których grepsy w gwarze nie zawsze są zrozumiałe dla widzów nad morzem. Kabaret Czesuaf, to zespół uzdolniony i niezwykle pomysłowy, ale nie zawsze pasujący do telewizyjnych konwencji. Niestety, aby móc działać i funkcjonować występy w telewizji są niezbędne, więc wykorzystują oni takie okazje. W efekcie numery, które mogą być hitem na kameralnym koncercie, w kilkutysięcznej publiczności nie wywołują żadnych reakcji. Marcin Daniec z każdym swoim pojawieniem się w telewizji potwierdza, że jego czas dawno minął. Jedyne jego chwyty to żałosne podlizywanie się publiczności odwołując się do Koszalina słabymi tekstami i piosenką, której warstwa artystyczna wskazuje na to, iż na jej stworzenie nie trzeba było poświęcić zbyt wiele czasu. Ponownie mieliśmy okazję wysłuchać długiego monologu dotyczącego polityki. Daniec z pewnością wie, że satyra polityczna to trudna i wymagające sztuka. Nie wiadomo tylko, czy zdaje sobie sprawę z tego, że on tej stuki nie opanował. Teksty, w których słowa lewicowych polityków określane są jako przemówienia Stalina i cała masa podobnych słabych chwytów przyczyniły się do niskiego poziomu koszalińskiego Kabaretonu.

Organizatorzy najwyraźniej spodziewali się, że niektóre kabarety mogą mieć problemy z zadowoleniem publiczności. Brak energii wśród grup kabaretowych postanowiono więc zrekompensować i wyrównać poprzez zaproszenie do udziału w tym widowisku zespołu Motema Africa. Czarnoskórzy artyści śpiewający z playbacku „Na tapczanie siedzi leń”, niestety nie okazali się być wystarczająco dobrym rozwiązaniem.

Po XVI Festiwalu Kabaretu w Koszalinie dla wszystkich powinno stać się jasne, że zaproszenie kilku gwiazd, znanych i rozpoznawalnych kabaretów w żadnym wypadku nie gwarantuje sukcesu i powodzenia widowiska. Jeżeli zabraknie odpowiedniej oprawy, przemyślanej konwencji i odpowiedniej energii nawet najznamienitsi wykonawcy na nic się zdadzą. Dzięki sławnym kabaretom przed telewizorami zasiądzie spore grono widzów, a bilety na kabareton rozejdą się jak ciepłe bułeczki. Doświadczone zespoły zagrają świetnie, zapewnią kilka minut rewelacyjnej zabawy i udowodnią, że są w formie, ale też uwidocznią ogromna przepaść dzielącą ich z tymi, którzy formę dawno stracili, lub jeszcze nad nią pracują.

Matylda